niedziela, 1 grudnia 2013

Białe Rysy

Ograniczenia? Owszem istnieją, ale niektóre można dość łatwo pokonać. I wcale nie potrzeba nie wiadomo jak wielkiego zaplecza finansowego by przeżyć coś wielkiego (no może sporego :p) ...
 
Wystarczył impuls. Była środa, 20. listopada. Brat wspomniał coś o wyjeździe w Polskę, również o tym, że w poniedziałek będzie wracał z Podhala. Więc miałbym powrót jakbym gdzieś tam przypadkiem się znalazł. I wystarczyło, bym szybko wyprodukował plan wyjścia z domu na kilka dni. Spakowałem prowiant, trochę ubrań, mapy, aparat i puste klastry gotowe na wypełnienie świeżymi przygodami :) Cel? Chyba Tatry. Wyszedłem z domu w sobotę z samego rana. Wcześniej przygotowałem sobie kartonową tabliczkę z wypisanymi miastami: Katowice, Kraków, i na odwrocie Zakopane. Udało mi się dzień wcześniej zorganizować podwózkę do Wrocławia, dokładniej na Bielany, którędy przechodzi autostrada w kierunku Krakowa. Znalazłem sobie dogodne miejsce przy wjeździe, przy stacji benzynowej. Kilka minut stałem obok plecaka z tabliczką w jednej ręce i wyciągniętym kciukiem drugiej ręki. W pewnym momencie wpadła mi w oczy rejestracja wjeżdżającego na stację samochodu rozpoczynająca się na KR. Tak, to musi być KRaków, Podszedłem do kierowcy kiedy szykował się do tankowania. Uprzedził moje pytanie i zapytał dokąd zmierzam. Poczekałem aż wykona telefon do klienta i zatankuje. Ze stacji wyszedł nadzwyczaj uśmiechnięty co było równoznaczne z jednym. Jadę. Otworzył bagażnik i polecił o zostawienie plecaka i tabliczki, której, jak to określił "nie będziesz póki co potrzebować". W 2 godziny i 40 minut dotarliśmy do Krakowa, całą drogę gaworząc o górach, zamkach, autostradach, pięknych miejscach i ciekawostkach. 15 minut zajęło mi złapanie okazji do Zakopanego i już przed w pół do trzeciej byłem na miejscu. Niesamowite szczęście. Ale karma, czekała tuż za rogiem by wyrównać rachunki.

 

Podekscytowany przespacerowałem się na Krupówki, tam wyciągnąłem mapę i obrałem kolejny cel – Morskie Oko, najlepsza baza wypadowa na Rysy czy Mięguszowieckie Szczyty. Wcześniej jednak postanowiłem odwiedzić toaletę w McDonaldzie. Zamówiłem najtańszy przysmak zachodu – cheeseburger'a, i udałem się na piętro na konsumpcję. Trwała krótko, po czym udałem się do toalety. Wychodząc z niej przeszło mnie uczucie niepewności, jakbym czegoś nie miał w kieszeni, tam gdzie zawsze to powinno być. Portfel? Przeszukałem kieszeni i plecak, i nie znalazłem go. Wróciłem na miejsce konsumpcji. Hmm. Tacki na której jadłem, również już nie było. Szybka analiza faktów. Wiem. Portfel był czerwony, zupełnie jak tacka. Musiałem go zostawić na niej. Zbiegłem piętro nizej i zapytałem przez ladę, czy nikt nie zabrał razem z nią portfela. Owszem, był, otrzymałem go od kierowniczki zmiany, ale ... bez pieniędzy. Zapytałem o nie, ale niezdarna odpowiedź, że zabrał go jakiś chłopak i nie wiadomo jaki nawet skreśliła nadzieję na odzyskanie funduszy. Nie było ich wiele, ale na kilka noclegów w schroniskach plus na drobne przekąski itd. Zamyśliłem się i najcenniejszą rzecz pozostawiłem na 2 minuty bez opieki i skończyło się jak skończyło. Trudno. Ale wciąż jestem w Zakopanem, mam swoje plany. Cztery złote w kieszeni zmusiły mnie do intensywniejszego kombinowania. Mam. Niewielka, wewnętrzna kieszonka w plecaku, a w niej 200 koron czeskich i 5 euro, zabrane na wszelki wypadek, w zasadzie to sam nie wiem dlaczego tam je włożyłem. Z kantoru wyszedłem mając już 50 złotych, doliczając 4 które zostały w kieszeni, to razem 54 złote - wciąż mogę wszystko :D Była 15:30 zaczynało delikatnie się ściemniać a ja miałem jeszcze do przebycia 21 km, górami. Ruszyłem. Kilka kilometrów od centrum zapytałem o drogę pewnego starszego turystę. On z kolei zapytał o moje plany, po czym odradził nocnej przeprawy przez lasy i góry ze względu na schodzące niedźwiedzie, widywane nawet ostatnio na drodze asfaltowej prowadzącej z Polanicy Białczańskiej nad Morskie Oko. Nie wystraszyłem się (jeszcze) i ponowiłem szybki marsz. Kiedy dotarłem do miejsca w którym zaczynał się szlak czerwony, było już praktycznie ciemno. Uzbroiłem głowę w czołówkę, dłoń w latarkę i wszedłem w mokre lasy. Szybko zrobiło się całkiem ciemno, co w połączeniu z gęstą mgłą dawało dość mroczny efekt. Nie będę ukrywał, że czułem lekki niepokój, szczególnie przez fakt, że brnę w nieznane sobie lasy, w kierunku przeciwnym do cywilizacji, i pozostało mi, według mapy, niecałe 6 godzin marszu. Strachu przed lasem nocą pozbyłem się już dawno temu, jednakże słowo "niedźwiedź" wracało coraz częściej. Miśki, zanim zapadną w sen zimowy, muszą znacznie zwiększyć masę ciała żeby mieć z czego chudnąć w trakcie zimy. Moje niespełna 60 kg mogły by się zatem przydać któremuś z nich. Postanowiłem wszelkie wypłaszczenia bądź niestrome zejścia zbiegać. Promień latarki wodził od drzewa do drzewa w poszukiwaniu oznaczeń szlaku. Kilkukrotnie nie byłem pewien którędy wiedzie, ale na szczęście udawało m się go odnajdywać w dość krótkim czasie. Aż dotarłem na Rówień Waksmundzką (już na ponad 1400mnpm). Podszedłem do wskaźnika szlaków. Strzałki wskazywały obydwa kierunki szlaku zielonego, które nie bardzo mnie interesowały, i jedynie jeden kierunek w którym biegnie szlak czerwony, w dodatku to ten kierunek z którego przyszedłem. Brakowało kierunkowskazu, którego potrzebowałem! Sprawdziłem mapę i zacząłem szukać kontynuacji czerwonego szlaku. Zamierzałem poszukać oznaczeń na drzewach, niestety Rówień była ich pozbawiona, była łysa. Tu mgła była jeszcze gęstsza, widoczność spadła do 5 metrów. Po 10 minutach chaotycznego przemierzania polany udało mi się dotrzeć do upragnionego kierunkowskazu.


Rysy widziane z nad Morskiego Oka

Niecałe półtorej godziny później dobrnąłem już do asfaltu. Napotkałem rozśpiewaną grupę piechurów, zapytałem o obecność niedźwiedzi na trasie, ta zaś była, o zgrozo, twierdząca. Na otuchę otrzymałem cenną wskazówkę "musisz głośno śpiewać, wtedy uciekają" (:D) Do przodu jednak pchała mnie świadomość, że po polskiej stronie jest zaledwie kilkanaście osobników, więc musiałbym mieć przeogromnego pecha by jakiegoś spotkać. Na szczęście nie spotkałem żadnego, chociaż w trakcie marszu, dość bezwiednie szukałem wzrokiem odpowiednich drzew na poboczu, na które mógłbym się, w sytuacji awaryjnej, wdrapać w kilka sekund. Jeszcze przed 20. dotarłem nad Morskie Oko. Przywitała mnie entuzjastyczna para, jak się parę chwil później rzuciło w oczy - lekko podpita. Byli pod wrażeniem mojej wędrówki po ciemku, porobili sobie ze mną zdjęcia, po czym zaprosili do środka na whisky. Na recepcji uzgodniłem warunki zakwaterowania: dwa noclegi, za pierwszy zapłaciłem gotówką 30 złotych, jako, że na drugi nie było mnie stać, ustaliliśmy że mogę zapłacić przelewem po moim powrocie. Poszedłem przebrać się i coś przegryźć do "swojego" pokoju, po czym wróciłem do budynku nowego schroniska na obiecane whisky. Obiekt o tej porze roku i przy obecnej aurze powinien świecić pustkami, a jednak wszędzie było pełno ludzi. Okazało się, że odbywała się tam zorganizowana impreza TOPR-u, towarzyszyła jej nawet góralska orkiestra. Turystów również było sporo. Przysiadłem się do wspomnianej pary, siedzieli jeszcze za swoimi znajomymi, wszyscy na oko po 40stce. "Teraz opowiedz nam swoją historię" – usłyszałem od uśmiechniętego pana z wąsem. Tak też zrobiłem, opowiedziałem o tranzycie autostopem przez ponad 500 km, wstydliwej historii pozbycia się gotówki, i pozmrocznej wędrówce przez lasy. Było wesoło, nawet bardzo. Mnożyły się pytania adresowane do mnie. Odpowiadałem na wszystkie. Pan z wąsem, zdecydowanie najbardziej rozgadany, na co mógł mieć również wpływ alkohol, określił mnie jako "Poje****** pozytywnie". W pewnym momencie jednak stwierdził, że kłamię, że to niemożliwe że przebyłem tych 21 kilometrów po zmroku w niespełna 4 godziny. Miał swoją teorię na temat mojego dotarcia do schroniska. Nie zamierzałem nikomu się tłumaczyć ani udowadniać, ale postanowiłem opisać mu trasę, bo ponoć on jest stąd i "zna te wszystkie miejsca jak własną kieszeń". Opisałem wiele cennych szczegółów - nie wystarczyło. Nie zgadzał się czas przejścia. Wspomniałem, że część przetruchtałem. I tu zaczynają się "jaja". Co ja wiem o bieganiu i ile mogę przebiec? Wspomniałem, że dużo biegam. Chciał się, ze mną zmierzyć następnego dnia na dystansie "w dół i w górę". Później zapytał czy ja w ogóle wiem ile ma maraton? Odpowiedziałem – "42,1 km". Kolejne pytanie zaskoczyło wszystkich. - "A ile miał Tusk na ostatnim maratonie?" Roześmiałem się, po czym odpowiedziałem, ze nie mam pojęcia, ale jeśli poniżej 4 godzin to całkiem nieźle by było. - "59 minut mój drogi" – usłyszałem. Zaskoczony stwierdziłem, że to musiał chyba być bieg na 10 km. Usłyszałem kolejne pytanie: - a jaki jest rekord w maratonie?. Odpowiedziałem precyzyjnie: -2h 3 minuty jakiegoś Kenijczyka, a polski rekord to 2h 7 minut Henryka Szosta. Po odpowiedzi, którą usłyszałem pomyślałem "Boże, widzisz a nie grzmisz" – "Widzisz, nic nie wiesz, bo 44 minuty". "Wąs" lekko mnie odepchnął, i poprosił o odejście, bo kłamię. Na odchodne usłyszałem - "kochamy cię ale idź już sobie". Tak też zrobiłem, usiadłem kilka stolików dalej, i przeglądając mapę dopijałem whisky z colą . Po kilku minutach podszedł do mnie z wyciągniętą ręką, przepraszając za siebie i prosząc żebym się nie gniewał, po czym położył na stole 50 złotych i dodał, ze to na noclegi. Odmówiłem przyjęcia, jednakże Wąs odwrócił się i odszedł. Nie wrócił więcej. Hmm. Mówią "dają, to bierz", więc posłuchałem ich. W pokoju zgadałem się jeszcze z dwoma chłopakami z Krakowa na wejście kolejnego dnia na zaśnieżone Rysy.


Morskie Oko przed świtem ...
Wstaliśmy o 5. a o 6. byliśmy już na trasie, zaczynało świtać.

Czarny Staw pod Rysami


Od czarnego Stawu pod Rysami zaczęła się lekka wspinaczka. Założyłem na buty swoiste półraki, sprawdzały się, ale tylko do czasu gdy przybyło śniegu. W kilkudziesięciocentrymetrowej warstwie białego puchu przy sporym nachyleniu terenu porusza się nadzwyczaj wolno. 100 metrów w 10 minut. Na około 1800 mnpm jeden z Krakowiaków zrezygnował z dalszej wędrówki przez kontuzję  kolana z dnia poprzedniego. Dalej poruszaliśmy się wiec już tylko we dwóch. Dotarliśmy do charakterystycznej "rysy" – stromego źlebu prowadzącego na grań. Tam skończyły się ślady, ponoć nikt od 2 tygodni nie wspinał się na Rysy. Szlak letni zgubił się już wcześniej, nie był do znalezienia, nie przy tak fatalnej widoczności i w tak głębokim śniegu. Zimowy z kolei, był zbyt stromy i niebezpieczny by móc go pokonać bez czekanów i asekuracji sprzętem.
 
Koniec "uczęszczanej" trasy
Na około 2150 zawróciliśmy, racjonalnie oceniając ryzyko. Rysy w końcu będą stały gdzie stoją, poczekają na nas. Zejście w dół poszło o wiele szybciej, przez sporą część drogi dało się po prostu zsuwać po śniegu. Dobrze zrobiliśmy wycofując się, gdyż zaczął padać deszcz ze śniegiem, później już sam śnieg. Intensywnie.

Piotrek z Krakowa w "rysie"
 



 
Przed 12. byliśmy na Morskim Oku z powrotem. Na recepcji odebrałem klucz od swojego pokoju, w którym zostawiłem rzeczy. Otworzyłem drzwi i wszedłem do środka i ... kolejna przygoda (pech?). Moje rzeczy zniknęły, ubrania, bielizna, kilka pierdółek plus zapas jedzenia na dwa dni. Wróciłem zapytać co się stało z moim rzeczami. Posprzątano je i wyrzucono do kontenera. W dodatku wysłano mnie z latarką żebym poszedł ich w nim sobie poszukać. Trochę bezczelnie. Kontener, długi na bodaj 8 metrów, w połowie pełen był rozkładających się resztek jedzenia, potłuczonych butelek i najrozmaitszych odpadków. Tylko pytanie: w sumie to dlaczego ja mam szukać swoich rzeczy w kontenerze, i jeśli już je tam znajdę czy będę chciał je założyć na siebie? Nie. Zapytałem recepcjonistę o tę sprawę, wymyślili, ze jako zadość uczynienie dadzą mi naleśniki na kolację. Co prawda nie będę ich jadł przez dwa dni ani się w nie nie ubiorę, ale dobry początek. Jednak wciąż dopominałem się o swoje rzeczy, które straciły się z winy hotelarza, w tym wypadku pracowników schroniska. Byli źli na mnie, że mam do nich pretensje. Nie chciałem dzwonić do kierownika, zostawiłem ich by sami się zastanowili co z tym zrobić. Po godzinie, przynieśli mi moje rzeczy, ubrania wyprane, pachnące i wysuszone, i reklamówkę z moim jedzeniem. Po zapachu stwierdziłem, ze nie mogły być w śmietniku. Co się więc z nimi stało? Po prostu przywłaszczyli je sobie. Kto by wyrzucił pyszne wieprzowe kabanosy, czekolady bakaliowe i inne przysmaki. Ale najważniejsze, że
wróciły do mnie. 

Szczęśliwe łóżko ze szczęśliwym numerem

Przebrałem się po czym w gęstym śniegu przebiegłem się jeszcze w kierunku Szpiglasowej Przełęczy. Niestety frajdy z widoków nie zaznałem, ani tego dnia, ani następnego. Sypało i sypało. Gdy się obudziłem następnego dnia, za oknem było już pół metra śniegu. Warunki niesprzyjające wysokogórskim wędrówkom, wróciłem zatem do Zakopanego. Znalazłem nawet towarzysza podróży na tych kilkanaście kilometrów (Pozdrowienia ślę) :) Szliśmy gawędząc z zamiarem złapania każdej możliwej okazji by przybliżyć się do Zakopanego. Kawałek podrzucił nas chyba sam Sebastian Loeb, z tym, że zamiast Citroenem, jechaliśmy polonezem caro. Każdy zakręt braliśmy bokiem, zarzucając wcześniej tyłkiem. Do celu podrzucili nas mili Słowacy. Na miejscu udałem się do nieszczęsnej restauracji marki McDonald, na Krupówkach. Poprosiłem managera o sprawdzenia monitoringu z czasu kradzieży moich pieniędzy. To co usłyszałem było nieprawdopodobne. Muszę chyba wyglądać na strasznego idiotę, jeśli ktokolwiek mógł uznać że kupię taką wersję. Owszem, widać jak odchodzę od stołu i zostawiam tacę, widać jak 3 minuty później kobieta zabiera tacę już bez portfela. Ale co pomiędzy? Kto przechodzi i zabiera portfel, bo ponoć przyniósł go jakiś chłopak na dół. Tego niestety się nie dowiedziałem, usłyszałem za to – "Monitoring jest niedokładny i tego nie widać" :D Zapytałem o możliwość obejrzenia tego nagrania, niestety odmówiono mi, poprosiłem o kierownika – "nie ma kierownika", poprosiłem o namiary na niego – "nie możemy Panu ich podać". Cóż, widocznie manager krył swoją pracowniczkę. Wieczorem, gdy miałem trochę czasu zanim pojawił się mój transport, poszedłem na komisariat policji i zgłosiłem kradzież. Policjantka przyjmująca zgłoszenie uśmiała się z tej historii, dodała, ze im dostęp do monitoringu przysługuje i na pewno sprawdzą te nagranie. Co prawda nie liczę na to by odzyskać stracone fundusze, ale ciekaw jestem co stwierdzi policja po obejrzeniu nagrania.
 

Z tą oto Panią spotkałem się w Zakopanem, bodajże 6 razy. Pirwszy raz, gdy dopiero co się tam pojawiłem. Zapytała o papierosa, a później czy nie mógłbym jej zrobić zdjęcia i wysłac do agencji reklamowej. Zgodziłem się :) Pół godziny później zapytała o drobne, bo zbiera na bilet. Gdy wróciłem z gór natomiast, pytała mnie kolejno o: drobne, bo zbiera na kurs prawa jazdy, o drobne na toaletę, kawę i doładowanie do telefonu. Nie pomogłem jej jednak ani razu, nie posiadałem zbędnych kwot, ktore mógłbym rozdać. Osłyszałem za to jak do grupki ludzi obok mnie rzuciała dokładnie takie zdanie "Będziecie chcieli jeszcze kur** krokiety. Ja to jeszcze w telewizji pokaże" :D